niedziela, 15 grudnia 2013


autor Chester Kuja



   M. Night Shyamalan ostatnio jest nowym chłopcem do bicia. Kto to, kurde, jest? Szósty zmysł, Osada... Jeśli te filmy wam się nie podobały, to się zdziwię. Są to też jedyne filmy, no może poza Znakami, do lubienia których wypada się przyznać w środowisku internetowych krytyków. Poza tym Shyamalan to najgorszy reżyser ostatnich lat, amen. Nie widziałem Lady in a Water ani Last Airbender, na które najbardziej się pojeżdża, ale widziałem Zdarzenie. Jezu Chryste Na Osiołku, jak ludzie tego filmu nienawidzą, zwłaszcza na zachodzie... Po wyjściu z kina byłem pod sporym wrażeniem i dopiero całkiem niedawno dowiedziałem się, że spodobał mi się "jeden z najgorszych filmów w historii". Jasne.




   Jak poprzednio, recenzja jest dla tych, którzy film widzieli, więc będą spoilery.
   Nawet najwięksi hejterzy tego filmu przyznają, że początek robi wrażenie. Jeśli park pełen zamarłych w bezruchu ludzi, jeśli przerywająca ten bezruch kobieta wbijająca sobie szpilkę do włosów w szyję nie wywołuje grozy, to nie wiem, co może. Aha, spotkałem się z opiniami, że ludzie skaczący jeden po drugim z dachu budynku to scena komediowa. Grzecznie sugeruję wizytę u psychiatry. Ludzie popełniający masowo samobójstwo to rzecz wzbudzająca u nas, nie-socjopatów strach... No dobra, nie będę zgrywał świętoszka, niektóre sceny ze Zdarzenia kojarzyły mi się z Suicide Bunnies, ale nawet ta seria śmiesznych komiksów wzbudzała we mnie śmiech i grozę. To jedno widzieć dziewczynę kaleczącą się szpilką do włosów, czy staruszkę rozbijającą sobie głowę o ścianę, ale sceny z lwami czy kosiarką to coś zupełnie innego. Jest coś komicznego i odrażającego w człowieku (czy króliczku ;) ), który używa pomysłowości i kreatywności by skończyć ze sobą. Sceny z filmu nabierają dodatkowego wymiaru, gdy uświadomimy sobie, że takie sytuacje faktycznie miały miejsce w historii. Rzecz jasna z powodów innych, niż ten w filmie. Jonestown w 1978 czy Waco w 1993 były miejscami wydarzeń rodem z filmu Shyamalana. Sposób, w jaki w filmie ludzie rozstają się z życiem niesie też ze sobą oczywiste przesłanie - największym naszym zagrożeniem jesteśmy my sami.



Andy Riley, Hodder & Stoughton, Ltd

   Za największą wadę filmu uważa się rozwiązanie zagadki samobójstw. Rośliny uwalniają toksyny, które blokują nasz instynkt samozachowawczy. Czy naprawdę musimy zastanawiać się nad naukowymi podstawami tego pomysłu? To, jak bardzo science-fiction musi być science, a jak bardzo może być fiction, to byłby temat na osobny artykuł. Film pseudonaukowymi wywodami usiłuje nas przekonać, że teoretycznie byłoby to możliwe, ale tak naprawdę mało mnie to obchodzi. Zawsze w takich sytuacjach, łykam po prostu to, co sprzedaje mi scenarzysta, żeby poznać historię, którą chce mi opowiedzieć. Nigdy mnie nie interesowało, jakie procesy następują w kondensatorze przepływu dra Browna, czy jak działa hipernapęd Sokoła Millennium, nie przekreślałem z tego powodu całego filmu. Przenosimy się w czasie, lecimy szybciej niż światło, rośliny zabijają, słuchamy dalej. Mimo wszystko w reakcji ludzi na to rozwiązanie znajduję pewnego rodzaju wielowymiarowy dowcip. Rośliny są wszędzie, dostarczają nam przypadkowo tlenu do oddychania, dają nam dobrowolnie lub nie pokarm, depczemy po nich, ignorujemy je, okaleczamy, by bezmyślnie porozrywać listki w dłoniach lub by za pomocą noża uświadomić społeczeństwu, że Ewka to k..., zabijamy je po to, by móc czym podetrzeć tyłek lub by móc na czym tenże tyłek posadzić. Będąc kompletnie bezbronne rośliny są początkiem i końcem życia na tej planecie, jak król w szachach są najważniejsze i najmniej ważne, wszechmocne i bezsilne. Sytuacja, w której pokazują nam, gdzie jest nasze miejsce na tej planecie niesie ze sobą ponurą ironię. Obejrzyjcie sobie sketch George'a Carlina "Saving the planet". Mam wrażenie, że spodobałoby mu się Happening... A jednak sama myśl o tym by drzewka i trawka zamieniły się w maszyny do zabijania wzbudza u większości ludzi śmiech, sprawia, że traktują oni Zdarzenie jako parodię. We mnie ponury śmiech wzbudza myśl, że gdyby ci sami ludzie znaleźli się w sytuacji rodem z Happening, latali by wokół z równie ogłupiałymi minami jak Wahlberg i Deschanel, na aktorstwo których narzekają. Ale wyprzedzam fakty.



   Słyszałem też narzekania, że film nie ma żadnego antagonisty, że jedyna wizualizacja zagrożenia to drzewa i trawy poruszane przez wiatr, co w żaden sposób się nie sprawdza na ekranie. Może mam zbyt wybujałą wyobraźnię, ale dla mnie to właśnie sprawdza się znakomicie. Co wzbudza większą grozę, niż zagrożenie, którego nie możemy zlokalizować, z którym nie da się walczyć? Rekina możemy wysadzić w powietrze, mordercze pszczoły możemy zagazować, zombiaka w hokejowej masce możemy... unieszkodliwić na przynajmniej kilkanaście sposobów, zanim wróci oczywiście. Ale co zrobić z roślinami? Jak wspomniałem wyżej, nic się nie da zrobić. Jesteśmy od nich uzależnieni.
   Jest jeszcze inny aspekt roślinnego wątku Zdarzenia. Nie chcę zabrzmieć jako typowy przedstawiciel byłego bloku wschodniego, plujący na konsumpcyjny, imperialistyczny zachód ale... Oglądając internetowe recenzje zauważyłem, że Amerykanie reagują strasznie alergicznie na wszelkie ekologiczne treści przemycane do filmów. Nie mam pojęcia, czy to reguła, czy przypadek, nie byłem w Ameryce, nie znam żadnego Amerykanina osobiście. Sam pomysł, najbardziej niewinnie przedstawiony, że człowiek nie jest najlepszą rzeczą, jaka przydarzyła środowisku wywołuje reakcję obronną amerykańskich internetowych krytyków, że sobie rzucę nazwiskami - Doug Walker lub Lewis Lovhaug. Czy oczywiste ekologiczne przesłanie filmu hinduskiego reżysera przyczyniło się do porażki filmu? Mogę sobie tylko spekulować.




   Jak na kogoś, kto aspiruje do pisania filmowych recenzji, chyba mam niskie standardy co do poziomu aktorstwa. Nie wiem... Może za dużo porno? Gra aktorska to kolejny zarzut stawiany filmowi, ale tym razem, broniąc jej, naprawdę zaczynam się czuć jak adwokat diabła. Wspomniałem wyżej, sytuacja, w której znaleźli się bohaterowie, jest przerażająca i niedorzeczna zarazem, trudno się dziwić, że przez pół filmu paradują z ogłupiałymi minami. 

   Z jakiegoś powodu lubię Marka Wahlberga, choć Oscara ten pan raczej nie dostanie (to tylko wyrażenie, facet miał dwie nominacje, haha). Wkurza mnie, gdy na zachodzie przyczepiają mu etykietkę Marky Mark, co zrozumie w Polsce tylko ktoś, kto 15 lat temu czytał Bravo. Wahlberg zaczynał jako raper, może jadąc na popularności brata, członka New Kids on the Block. Starczy tej nostalgii, do rzeczy. Znów może jestem siakiś antyamerykański, ale odnoszę wrażenie, że Jankesi uwielbiają szufladkować ludzi, gdy tylko polityczna poprawność im na to pozwala. Wahlberg na zawsze już w ich świadomości pozostanie niespełnionym raperem, od biedy tolerowanym jako filmowy milczący twardziel. Czy tym razem też został niesprawiedliwie potraktowany? Khem... Powiem szczerze, że chwilami jako nauczyciel-nerd, zwykły facet potrafi być całkiem naturalny, ale chwilami... Jak wspomniałem, nie przeszkadza mi to... bardzo. Jeśli już ktoś mi w tym filmie przeszkadza to jego filmowa żona czyli Zooey Deschanel. W czasie seansu, zastanawiałem się, kiedy w końcu w spektakularny sposób ujawni się jej choroba psychiczna, ale nie. Gdybym był jednym z krytyków na youtubie, w tym miejscu zrobiłbym licznik jej wybałuszonych oczu w tym filmie. Jak już jednak do znudzenia wspominałem, mam dużą tolerancję na aktorstwo w filmach. Tam, gdzie ktoś widzi słabą grę, ja widzę dziwaczną postać. No co? Nie znacie nikogo z zabawną mimika, dziwnym zachowaniem? Dorzućcie do tego sytuację, w jakiej nie znalazł się żaden z nas. Nie zamierzam nikogo przekonywać do takiej postawy, zwracam tylko uwagę, że pozwala to przynajmniej bezstresowo cieszyć się filmem. Obojgu aktorów stać jednak na więcej i winą obarczyłbym reżysera. Nigdzie nie mówiłem, że Shyamalan jest bez wad.


   Jest jeszcze jeden aspekt tego rodzaju aktorstwa, na który mogę zwrócić uwagę w ramach ciekawostki. Jeden z użytkowników Filmweba zwrócił uwagę, że do filmu hinduski reżyser przemycił klimat Bollywoodu, cytuję "przerysowanej i kiczowatej emocjonalności". Przykładem miał być wątek "zdrady" żony, która zjadła z kolegą deser. Sam nie mam wiele na ten temat do powiedzenia, nie oglądałem jednego bollywoodzkiego filmu. Wiem, że społeczeństwu wychowanemu na Modzie na Sukces wątek ten wydawał się śmieszny, ale sam upatrywałem w tym raczej realizmu. Komu z nas zdarzyła się zdrada, a ilu z nas kłóciło się o jakąś zbyt poufałą rozmowę?
   Aktorzy drugoplanowi i epizodyczni? John Leguizamo jest świetnym aktorem i tu również wypada świetnie. Spotkałem się z opinią, że jest za dobry na ten film. Czy Zdarzeniu pomogłaby zamiana ról między Leguizamo a Wahlbergiem? Może, może... Bywa, że dziecięca obsada jest piętą achillesową filmu, ale Ashlyn Sanchez jest wg mnie rewelacyjna. Podobał mi się też Jeremy Strong jako głupkowaty, przerażony szeregowy. W filmie sporo jest scen grupowych, w których reakcja każdej postaci jest bardzo ważna, na moje zostały one odegrane bardzo dobrze i całkiem realistycznie.



   Jednym z powtarzanych do znudzenia wątków, rzekomo ośmieszających film jest "ucieczka przed wiatrem", co dla mnie jest typowym przykładem ograniczonego myślenia i próby racjonalizacji zjawiska, które nie zostało nam w pełni wytłumaczone. Wszystko co mamy to grupa ludzi, którzy, tak jak widzowie, nie pojmują, co się wokół nich dzieje, ludzi, którzy słysząc niedaleko odgłosy samobójczych strzałów, nie mają pojęcia, przed czym i w którą stronę uciekać. W pewnym momencie zobaczyli ruch w postaci poruszanych wiatrem traw, ktoś rzucił hasło, by uciekać, zadziałał instynkt stadny. Czy zostało udowodnione, że ucieczka przed wiatrem była efektywna, że to właśnie uchroniło bohaterów od śmierci? Nie. Dlaczego? Bo nie wiemy na temat mechanizmu tego zjawiska więcej niż z teorii bohaterów filmu, którzy też mogli się mylić. Nie będę ściemniał, film dość jednoznacznie wskazuje, że wiatr obrazuje przemieszczanie się teoretycznej toksyny. Ale ci sami recenzenci, którzy narzekali na brak wizualizacji zagrożenia narzekają na jej choćby symboliczną obecność. Czego się spodziewali? Remake'u Dnia Tryffidów? To miałoby być za rok.
   Inną często ośmieszaną sceną była przemowa do plastykowego drzewka. Przypomina mi to sytuację, gdy osoba sama niepełnosprytna bierze twój sarkazm za głupotę. Czy naprawdę nie można wstawić jednej autoironicznej scenki do filmu, by nie rzuciło się na ciebie stado sępów?



   Wypada wspomnieć na koniec, że wspaniałe zdjęcia w filmie Shyamalana to żadna nowość. Można się spierać, czy są efektowne czy efekciarskie, na mnie, zwłaszcza w połączeniu ze smutną, nostalgiczną ścieżką dźwiękową robią spore wrażenie. Może lubię kicz, ale naprawdę podoba mi się estetyka tego reżysera. Jak na razie zawiodłem się tylko na Znakach, ale i im nie mogę odmówić wielu zalet. Może, gdy poznam lepiej jego filmografię, M. Night Shyamalan znów zagości w moim kąciku dla rzekomych gniotów.

0 komentarze:

Prześlij komentarz